Służba bliźnim

„Mam szczerą wolę …
… nieść chętną pomoc bliźnim…”

Gdy mówimy o harcerskiej służbie najczęściej myślimy o spełnianiu przez harcerza codziennego „dobrego uczynku”. Wielu osobom kojarzył się ta skautowa powinność z chłopcem ustępującym staruszce miejsce w tramwaju lub przeprowadzającym babcię przez ruchliwą jezdnię.

Codzienny skautowy „dobry uczynek” to pomysł gen. Roberta Baden-Powella, adresowany do młodszych raczej skautów. W jednej ze swoich gawęd przytoczył przykład kilkunastoletniego skauta, który w porcie zauważył schodzącego na ląd podróżnego obciążonego bagażem. Po zejściu z trapu przybysz rozejrzał się, próbując zorientować się w nowym dla niego miejscu. To stało się wyzwaniem dla skauta. Podszedł do nieznajomego, zaproponował pomoc w niesieniu bagażu oraz zapytał czy ma już upatrzone miejsce docelowe w tym dniu. Gdy okazało się, że podróżny będzie szukał hotelu, skaut zaproponował mu dobry jego zdaniem i nieodległy hotel i swoją usługę w doprowadzeniu go na miejsce. O ile pamiętam tę opowieść, przeczytaną lub zasłyszaną przed laty – okazało się, że młodziutki skaut „polował” w porcie na okazje do wykonania dobrego uczynku.

Na obozach, które wizytowałem lub po prostu odwiedzałem w moich wakacyjnych wędrówkach, zdarzało mi się spotkać sytuację, w których harcerze byli pewnego dnia wysyłani w teren dla znalezienia okazji do spełnienia „dobrego uczynku”. Nie wiem czy to był dobry pomysł. Raczej NIE!

W przytoczonym powyżej przykładzie skauta z opowieści BP dostrzegam jeden ważny szczegół: jest nim spostrzegawczość chłopca. Umieć dostrzec potrzebę. Być czujnym i mieć „otwarte oczy”, by dostrzec potrzebę – nie wtedy, gdy się jej szuka, lecz wtedy gdy się ona rzeczywiście pojawia. Napotkane (zauważone) potrzeby mogą być najróżniejsze i bardzo różne mogą być na nie reakcje. Trudno w takim ogólnym opracowaniu próbować je wymienić. Można jedynie spróbować przedstawić kilka przykładów, by uczulić harcerzy na możliwe sytuacje, na które będą mogli zareagować. Często taka młodzieńcza reakcja jest czymś naturalnym i nie stanowi przedmiotu rozgłaszania. Jednym ze źródeł pomysłów mogą więc być własne wspomnienia zastępowego lub drużynowego – nie po to, by się chwalić, lecz by zainspirować harcerzy do czujności i wrażliwości.

Czas więc na trochę retrospekcji:

Wiele (nawet już więcej jak „wiele”) lat temu, gdy wracając ze szkoły wysiadłem z autobusu zauważyłem pasażera z dużą torbą, który po wyjściu zaczął sie rozglądać, jakby czegoś poszukiwał. Podszedłem i zapytałem, czy mogę w czymś pomóc. Spytał nie o jakiś zakład przy ulicy, której nie znał. A ja znałem. Wskazałem mu drogę. Rozeszliśmy się, każdy w swoja stronę. Byłem dumny ze swojego „wyczynu” – 14-letni chłopcy raczej sami nie rozpoczynają kontaktu z obcą osobą (co innego gdyby to on mnie zapytał o drogę). Wówczas jeszcze nie znałem przytoczonej powyżej gawędy BP. Pomyślałem sobie, jak to dobrze na wieczornych spacerach z psem poznawać swoją dzielnicę, interesować się wywieszonymi szyldami zakładów i mimowolnie je zapamiętywać.

Minęło wiele lat (ale nie więcej niż „wiele”). Wówczas jeszcze nie było smartfonów z nawigacja GPS. Przed skrzyżowaniem, przy sklepie do którego akurat się udawałem zatrzymała się potężna ciężarówka, blokując prawy pas jezdni. Kierowca przechylił się przez prawe siedzenie pasażera, uchylił drzwi kabiny i zwrócił się z czymś do przygodnej kobiety. Zauważyłem jej bezradną minę i wzruszenie ramion. Podszedłem. Okazało się, że moje „harcerskie” zapamiętywanie ulic i firm znowu się przydały, chociaż psa już dawno nie miałem. W tym przypadku przydało się również zwrócenie uwagi na specyfikę miejsca, ponieważ firma o którą zapytał kierowca znajdowała się przy ulicy jednokierunkowej, a więc należało podać kierowcy właściwy dojazd na miejsce.

Kiedyś zatrzymałem samochód obok starszej pani taszczącej jakiś pokaźny pakunek. Ucieszyła się bardzo, bo to „takie ciężkie i nieporęczne”. A mnie kosztowało to jedynie niewielkie nałożenie drogi.

Kiedyś, na polnej drodze w pobliżu obozu spotkałem dwoje ludzi. Spytali mnie o najbliż-szą przychodnię lub szpital. To było daleko. Spytałem w czym można im pomóc. Okazało się że mężczyzna miał pod pachą okazałego już kleszcza. Kleszcze powoduje groźne dla człowieka zakażenie dopiero kilka godzin po zaatakowaniu ofiary. Nie miałem przy sobie żadnych instrumentów, ale miałem już wiele okazji usuwać kleszcze moim harcerzom. Sekundę trwało odpowiednie uchwycenia pajęczaka i sprawne usuniecie go z ciała. „Biedactwo” (czyli pajęczak) nie przeżyło mojej ingerencji. W pobliskim obozie zdezynfekowaliśmy miejsce kleszczowego ataku. Zarumienienia jeszcze nie było, więc nie doszło chyba jeszcze do infekcji. Poradziłem oczywiście kontakt z lekarzem, ale już bez pośpiechu. ponieważ „uczta” intruza została skutecznie przerwana.

Kilka razy wielką radość sprawili mi moi harcerze.

Nad obozem, na którym byłem komendantem, pewnego dnia rozpętała się burza. Taka paskudna, gwałtowna, z piorunami i ulewą – jakie tylko potrafią rozpętywać się nad obozami. A w obozie brakowało mi jednego zastępu. Rano wyszli na trasę i nie wrócili na obiad. Byłem zaniepokojony. Pocieszałem się tylko tym, że przecież nie mógł ich wszystkich na raz piorun porazić (chociaż kiedyś poraził kilkanaście osób na Giewoncie, ale to było później). Wrócili pod wieczór, kompletnie przemoczeni i dziwnie szczęśliwi.

Gdy już wracali ze swojej wyprawy, na polach w pobliżu jednej z wiosek, zauważyli dwie starsze kobiety ładujące na wóz snopki zboża. A od lasu zbliżała się czarna burzowa chmura. Były już wówczas kombajny, ale wielu gospodarzy zwoziło jeszcze zboże z pola w snopkach, a młóciło je, gdy pogoda pozwalała, dopiero przed stodołą tak zwanym „kieratem”. Kobiety pracowały same, żadnego „chłopa” w pobliżu nie było. Okazało się że to dwie samotne siostry, które przejęły gospodarstwo po rodzicach. Druhowie zmienili plan. Do obozu mogli dotrzeć później. Zaproponowali kobietom swoją pomoc, która z radością została przyjęta. Po krótkiej instrukcji chłopcy sprawnie załadowali wóz. Panie nawet nie zorientowały się, że to mieszczuchy, które pewnie gatunków zboża nie rozróżniają. W drodze do wioski jeden z chłopców mógł nawet powozić – wyszło mu to nieźle, bo miał dziadków na wsi. Pomogli jeszcze wóz rozładować w stodole, zostali poczęstowani „czym chata bogata” i ruszyli w drogę do obozu. Wtedy rozpętała się burza. Dobrze, że byli uczeni jak przetrwać burzę w terenie i nie schronili się pod jakąś rozłożystą lipą (pioruny uwielbiają uderzą w samotne okazałe drzewa liściaste).

Kiedyś wracałem autem z ćwiczeń z czterema druhami. Z daleka zauważyliśmy auto osobowe w poślizgu lądujące w przydrożnym rowie. To było na ruchliwej szosie Lublin-Warszawa, tuż przy skrzyżowaniu z lokalna szosą. Reakcja chłopców była natychmias-towa: „Druhu, zatrzymajmy się!”. To było oczywiste, ale ucieszyłem się, że to oni zakomenderowali. Z samochodu w rowie wysiadło dwoje dorosłych i dziecko. Na szczęście nic się nie stało. Chłopcy wyskoczyli z auta w swoich polowych mundurach – wyglądali jak żołnierze. To im pomogło. Dwóch zatrzymało ruch w obu kierunkach, dwóch podeszło do samochodu w rowie. To był tylko poślizg, ale samochód trzeba było z rowu wyciągnąć. Jeden z chłopców, już pełnoletni i z prawem jazdy, poprosił mnie o użyczenie auta. Podjechał do poszkodowanych, podczepił linę i spróbował wyciągnąć ich samochód. Ale nie dał rady. Moje auto okazało się za słabe. O pomoc poprosili kierowcę busa stojącego grzecznie na poboczu pod komendą jednego z naszych „dyżurnych ruchu”. Bus bez trudu wyciągnął auto z rowu. Nie było uszkodzone i mogło jechać dalej, ale z rowu samo by nie wyjechało. Najbardziej ucieszył mnie i wręcz mi zaimponował sposób w jaki chłopcy zatrzymali ruch na ruchliwej szosie. Nigdy ich tego nie uczyłem, nie przewidując takiej potrzeby. Na każdym z kierunków jeden z druhów z daleka sygnalizował zbliżającym się samochodom konieczność zatrzymania się i kierował je na pobocze, a następnie przechodził za ten samochód, by zatrzymać kolejny. Dzięki nim szosa w miejscu udzielania pomocy była bezpiecznie pusta. W tym wypadku „wojskowe” mundury harcerzy bardzo pomogły. Cała akcja trwała zaledwie kilka minut. Pomimo, że sytuacja była dla harcerzy bardzo nietypowa, to dzięki nabieraniu sprawności w działaniach harcowych, świetnie sobie z nią poradzili.

Jak z powyższych przykładów widać do „niesienia chętnej pomocy” trzeba nie tylko naszej spostrzegawczości i wrażliwości, ale również odpowiednich możliwości, a zwłaszcza umiejętności. Winny temu służyć harcowe ćwiczenia. W czasie słynnej ogromnej powodzi we Wrocławiu w 1997 r. pomocy powodzianom udziali m.in. starsi harcerze z róznych środowisk w Polsce, wyposażeniu w swoje łodzie pontonowe, krótkofalówki i apteczki. W czasie powodzi nad Wisłą wiosna 2010 r. harcerze i inni uczniowie z Collegium Gostynianum nie tylko chętnie podjęli prośbę o pomoc w Wilkowie, ale już z własnej inicjatywy kontynuowali ją w czasie wakacji.

Harcerski „dobry uczynek”, a właściwie gotowość do takiego uczynku, zwłaszcza za strony d-cy zastępu, ale również każdego wyrobionego harcerza, to np. zabranie na zimową wyprawę zapasowych rękawiczek, czapki, szalika. Jeżeli nie przydadzą się jemu samemu, to może któryś z chłopców przemoczy lub zagubi swoje. To również wzięcie prowiantu nie tylko dla siebie, ale może również dla kogoś, kto sam weźmie za mało.

Adresatem służby harcerskiej powinna być to przede wszystkim własna rodzina. Trudno „naprawiać świat” zaniedbując najbliższych – zwłaszcza pomoc rodzicom, bo przecież „szanuję rodziców – jestem im posłuszny i pomocny”.

Na zakończenie jeszcze jedna zaobserwowana scenka i jeszcze jedno moje osobiste doświadczenie. Obserwowałem kiedyś grupkę harcerzy przed zbiórką pewnej drużyny. Było tam kilku chłopców stojących w ciasnej gromadce i żywo, nawet nieco za żywo,
o czymś rozprawiający. Byli wyraźnie czymś podnieceni. Czym? Otóż na ławce obok siedział samotnie ich rówieśnik. Przyglądał się rozprawiającej gromadce wyraźnie onieśmielony. Domyśliłem się o co chodzi, a wkrótce moje przypuszczenia potwierdził drużynowy. Ten samotnie siedzący chłopiec przybył pierwszy raz na zbiórkę. To zdecy-dowanie podnieciło „starych” 13-14 letnich harcerzy („starych” w tej drużynie). Zaczęli hałaśliwie rozmawiać i nieco – jak to wówczas mówiono „szpanować” popisując się przed nowym kolegą. Nikt z tych chłopów do tego „nowego” nie podszedł, nikt się nie przed-stawił i nie spytał o jego imię, nikt nie zaprosił do wspólnego kręgu, w którym stali. Natomiast najwyraźniej się popisywali. Co najważniejsze – taka postawa, a widywałem ją wielokrotnie, jest czymś nieuświadamianym, jest po prostu reakcją na nową dla chłopców sytuację, w której „stadnie” czują się bezpieczniejsi. Taka postawa jest wiec wynikiem braku odpowiedniej pracy wychowawczej.

A teraz moje osobiste doświadczenie, dokładnie przeciwne temu opisanemu powyżej. Wyjechałem kiedyś na dłuższe wakacyjne spotkanie, jakieś warsztaty czy rekolekcje. Po podróży z pewnym napięciem zapukałem do drzwi ośrodka planowanego spotykania. Otworzył mi młody człowiek, może mój rówieśnik, a może o 2-3 lata ode mnie starszy. Zobaczył mnie z plecakiem. Wręcz serdecznie się przywitał – tak jakby na mnie czekał. Przedstawił się – miał na imię Jan. Powiedział że prowadzących jeszcze nie ma, a kilku już przybyłych uczestników poszło sobie na spacer. Przygotował herbatę, poczęstował jakąś kanapką i poprowadził rozmowę. Po kilku minutach czułem się już „starym” bywalcem tego projektu. Po chwili wrócili pozostali uczestnicy – zostałem im przedstawiony …i znowu poczułem, że właściwie już wrosłem w nowe towarzystwo. Gdy przybyli prowadzący spotkanie zobaczyli mnie i kilku moich nowych kolegów po raz pierwszy. Przywitali się z nami tak, jakbyśmy znali się od lat. Tego dnia jeszcze dwóch czy trzech uczestników przybyło po mnie – zostali tak samo serdecznie przyjęci. Zorientowałem się, że to powitanie i ugoszczenie to wypracowana w tym środowisku konwencja. Następnego dnia wszyscy byliśmy już „sami swoi”. Janka spotkałem po kilku latach – był przewodniczącym regionu NSZZ „Solidarność”, ja skromnym asystentem na KUL.

Czego mnie nauczyło tamto spotkanie? Że serdeczne powitanie i troska o nowego uczestnika wspólnoty to też służba bliźniemu. Czy harcerze są tego uczeni?

I ostatnia już uwaga na temat harcerskiej służby: harcerstwo w założeniu nie jest instytucją lub organizacja charytatywną, taką jak Caritas, towarzystwa dobroczynne – jak Bractwo św. Brata Alberta lub organizacja pomocową jak Polski Czerwony Krzyż. Niesienie pomocy bliźnim, zwłaszcza tej wymagającej specjalistycznego przygotowania, nie jest celem harcerskiego działania – jest środkiem formacji młodego człowieka, tego który pomocy tej udziela.